Zwykle nie pamiętamy o tym na co dzień, że opolskie to region wielu kultur: niemieckiej, polskiej, śląskiej, kresowej i czeskiej. Jako opolskie dziouchy łączymy wszystkie te narodowości (też tatarską), a spora część z nas urodziła się w rodzinach, które w opolskim znalazły swój drugi dom, kiedy nasi dziadkowie i babcie musieli opuścić swoje domy na dawnych Kresach II RP. Zdajemy sobie sprawę, że o Wołyniu mówi się w kontekście tragedii, która się tam wydarzyła. Jednak dzisiaj chcemy Wam opowiedzieć o tym, jak wyglądała kultura na kresach, która przecież ukształtowała życie części naszych opolskich rodzin. Widać to szczególnie w okresie świąt, kiedy na stołach można odnaleźć ślady kultury kresowej. Chcemy przybliżyć nieco jak wyglądał chociaż mały fragment świata, którego już nie ma, ale pomimo wojny i tragedii – nadal żyje po części w naszej kulturze. Warto o tym pamiętać.

O dawnych Kresach II RP powstało wiele książek, publikacji i artykułów, nie będziemy ich powielać. To jednak czego nam w nich brakuje to nie daty i fakty, a opis życia codziennego na wsiach i małych miasteczkach. Tam właśnie rozwijał się lokalny folklor, a cały rok obfitował we wspólne święta i zabawy, bez względu na narodowość. Nasze rodziny w dużej mierze pochodzą z Wołynia, stąd znane są nam opowieści rodzinne o tym, jak to kiedyś bywało…


Stroje z terenu Wołynia
Folklor wołyński był bardzo bogaty, co znajdowało odzwierciedlenie w strojach. Były to głównie koszule z płótna i lnu, ręcznie haftowane. Zarówno dla kobiet jak i mężczyzn. Podobnie jak na całym świecie, tak na Wołyniu wzory i materiały były inspirowane naturą, a ta na kresach była wyjątkowo hojna. Chociaż zimy były ciężkie i mroźne to wiosna i lato wynagradzały wiele trudów. Z opowieści rodzinnych wiemy, że zboże rosło tak wysoko, że przykrywało dorosłych ludzi.

Częsty motyw, który pojawia się w wołyńskich opowieściach to lokalne znachorki i zielarki. Na wsiach nie było lekarzy ani dostępu do służby zdrowia. Były za to znachorki, które przyjmowały porody i pomagały, kiedy coś dolegało. Jedna z Wołynianek (z książki Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia”) wspomina:
kiedy niemowlę z niewiadomego powodu płakało, to brały pół szklanki wody, drapak, czyli brzozową miotłę, i przez tę miotłę wbijały do szklanki białko z jajka. Po jakimś czasie w tej wodzie ukazywało się „coś”. To coś to było albo jakieś zwierzę, na przykład kot, albo krzak, albo jeszcze coś innego, i to właśnie miało nie dawać dziecku spokojnie spać. Rytuał ten był powtarzany przez trzy noce. I dziecko przestawało płakać.
Ciocia jednej z nas wspomina, że kiedy coś bolało lub na ciele pojawiały się uczulenia to także szło się do znachorki. Nakrywała wtedy chore miejsce lnianym kawałkiem cienkiego, białego płótna. Po czym, świecą gromniczną, podpalała ściereczkę nad ciałem chorego, a dym i ogień unosił ją wysoko do góry. Wtedy choroba ustępowała i na drugi dzień nie było po niej śladu.

Na Wołyniu mawiano „w maju wesele – szczęścia niewiele”. Choć maj to przepiękny miesiąc nie zawierano wtedy związków małżeńskich. Podobnie, jak w innych rolniczych zakątkach świata, kiedy nie było zbyt wielu prac związanych z gospodarstwem, huczne wesela odprawiano w karnawale. Ślub był na Wołyniu ogromnym wydarzeniem. Dziewczyny wychodziły za mąż bardzo wcześnie, mając szesnaście lat. Dwudziestokilkulatka uchodziła już za starą pannę. Częste były małżeństwa mieszane polsko-ukraińskie, jednak w wielu środowiskach nie do pomyślenia było, aby Polka poślubiła Ukraińca. Nawet gdy młodzi mieli się ku sobie rodziny kategorycznie sprzeciwiały się takiemu „mezaliansowi”. Znamy kilka takich miłosnych polsko-ukraińskich historii, ale o tym kiedy indziej…

Ciekawe były także andrzejkowe wróżby dotyczące zamążpójścia – bardzo podobne do tych, które znane są na Śląsku Opolskim. Jak widać marzenia o przystojnym kawalerze były wspólne, niezależnie od pochodzenia. Na Wołyniu, w andrzejki dziewczyny na podwórzu odliczały kolejno sztachety płotu mówiąc: kawaler, wdowiec, kawaler, wdowiec… Jeżeli ostatnia sztacheta wypadła na kawalera – jej mężem miał zostać kawaler. Jeżeli na wdowca – wdowiec. Podobnie jak na Śląsku w przepowiadaniu przyszłości miał pomagać pies. W opolskim tam, z której strony wyje pies – tam miał nadejść kawaler. Na Wołyniu sprawy były bardziej złożone. W andrzejkowy poranek panny piekły bułeczki w kształcie kukiełek. Potem smarowały je tłuszczem (smalcem albo masłem). Wieczorem kładły kukiełki obok siebie na podłodze w sieni i wpuszczały do niej głodnego psa. Właścicielka tej bułeczki, którą pies zjadł jako pierwszą, miała wyjść za mąż najszybciej. Prawdziwa tragedia była wtedy, kiedy pies tylko nadgryzł którąś z kukiełek i ją porzucił… możecie sobie wyobrazić rozpacz dziewczyny!

Życie codzienne na wołyńskiej wsi wyznaczały pory roku i praca na roli. Polacy i Ukraińcy często pracowali ramię w ramię, a w czasie ważnych momentów byli razem. Dzieci bawiły się wspólnie w obejściach i nie miały problemu, żeby się ze sobą dogadać. Często jedynym elementem, który odróżniał ludzi od siebie była kwestia wyznania. Polacy chodzili do kościołów katolickich a Ukraińcy do prawosławnych cerkwi.

Tradycja malowania pisanek, którą tak dobrze znamy na Śląsku, przywędrowała do opolskiego wraz z rodzinami ze Wschodu. W opolskim znane było dotąd tylko robienie kroszonek, jakże bogata dzięki temu stała się opolska kultura! Malowanie pisanek popularne jest także dziś na Ukrainie, a w Kołomyi (obwód Iwanofrankiwski) powstało nawet piękne Muzeum Pisanki. Staraniem naszych koleżanek z Tułowic (główny ośrodek pisanek w opolskim) umiejętność zdobienia pisanek została wpisana na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego.

Strój kobiet na Wołyniu miał świadczyć o tożsamości i przywiązaniu do ziemi. Na co dzień kobiety chodziły w roboczych spódnicach. W niedzielę jednak trzeba się było wystroić. Kobiety zakładały wtedy wełniane spódnice, na dole podszyte krajką, żeby się nie strzępiły. Do tego wykrochmalona i wyprasowana biała bluzka w drobne paseczki z długimi rękawami, zapinana pod szyją na guziczek. Na głowie natomiast – obowiązkowo biała chusta w drobne kwiaty zawiązana do tyłu.

Może znacie z domów swoich babć tzw. „zacierkę”? To była klasyczna bieda-potrawa na szybko u babci jednej z nas. Żeby zrobić zacierkę wystarczy mąka i woda. Palcami wyrabia się masę i z niej odrywa małe kawałki, czyli zacierki o nieregularnych kształtach. Można je gotować na wodzie, ale babcia Jadzia robiła je na mleku. Taki babciny kresowy klasyk. Na Wołyniu bardzo popularna była także kasza jaglana, która teraz znowu robi się bardzo modna z znana dobrze była już naszym kresowym przodkom.
To tylko niewielki wycinek kultury, która istniała na danych Kresach II RP. Jeśli się Wam spodobało to dajcie znać, będzie tego więcej 🙂